Jak napisała kiedyś Krystyna Kofta, cytując nie wiem kogo: „Ludzie
som różne.”
Jedni przejmują się bardziej, drudzy mniej albo wcale, a
życie pokazuje, że ci drudzy zwykle są szczęśliwsi.
Jeśli chodzi o szczęście, to zdecydowanie mam nieszczęście
należeć do grupy przejmujących się. Ale zarejestrowałam firmę i nagle okazało
się, że to, czego bałam się przez ostatnie lata to normalny proceder dla
większości świata. A było to tak.
Postanowiłam zorientować się, jak by to było zlecić coś
komuś. Legalnie, z dumą, która mogła przykleić się tylko do młodego, naiwnego
przedsiębiorcy dałam ogłoszenie. Że dzieło, że umowa, płatność taka i taka, a
tyle podatku. Wszystko na pełnym legalu - w końcu po to przeszłam na jasną
stronę mocy, żeby nareszcie przechodzić obok urzędu skarbowego bez tego dziwnego
uczucia trwogi pomieszanej ze szczerym żalem prosto z serca.
Zgłosiło się kilkanaście osób. Już wiem, do czego służą
macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, płatne staże, bezrobocie. Niby oczywiste,
ale zawsze to inaczej doświadczyć tego osobiście. Okazuje się, że moje obawy
związane z szarą strefą to pikuś w porównaniu z tym, jak zaawansowane
przedsiębiorstwa domowe prowadzi się na lewo. „Małe” manufaktury prosperują
całkiem klawo, i to wcale nie w piwnicach, ale w zdrowo wyglądających
mieszkaniach za chore pieniądze. Szara strefa ma mnóstwo odcieni. A w szarym
każdemu do twarzy.
Choć z drugiej strony, gdy czytam, że ustawodawca nie
przewidział kobiet przedsiębiorczych – takich, co to mając firmę pracują na
etacie - to przestaję się temu dziwić i coraz mocniej zaciskam zęby płacąc ZUS.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz