niedziela, 25 sierpnia 2013

Radosna, szara strefa.

Jak napisała kiedyś Krystyna Kofta, cytując nie wiem kogo: „Ludzie som różne.”
Jedni przejmują się bardziej, drudzy mniej albo wcale, a życie pokazuje, że ci drudzy zwykle są szczęśliwsi.

Jeśli chodzi o szczęście, to zdecydowanie mam nieszczęście należeć do grupy przejmujących się. Ale zarejestrowałam firmę i nagle okazało się, że to, czego bałam się przez ostatnie lata to normalny proceder dla większości świata. A było to tak.

Postanowiłam zorientować się, jak by to było zlecić coś komuś. Legalnie, z dumą, która mogła przykleić się tylko do młodego, naiwnego przedsiębiorcy dałam ogłoszenie. Że dzieło, że umowa, płatność taka i taka, a tyle podatku. Wszystko na pełnym legalu - w końcu po to przeszłam na jasną stronę mocy, żeby nareszcie przechodzić obok urzędu skarbowego bez tego dziwnego uczucia trwogi pomieszanej ze szczerym żalem prosto z serca.

Zgłosiło się kilkanaście osób. Już wiem, do czego służą macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, płatne staże, bezrobocie. Niby oczywiste, ale zawsze to inaczej doświadczyć tego osobiście. Okazuje się, że moje obawy związane z szarą strefą to pikuś w porównaniu z tym, jak zaawansowane przedsiębiorstwa domowe prowadzi się na lewo. „Małe” manufaktury prosperują całkiem klawo, i to wcale nie w piwnicach, ale w zdrowo wyglądających mieszkaniach za chore pieniądze. Szara strefa ma mnóstwo odcieni. A w szarym każdemu do twarzy.

Choć z drugiej strony, gdy czytam, że ustawodawca nie przewidział kobiet przedsiębiorczych – takich, co to mając firmę pracują na etacie - to przestaję się temu dziwić i coraz mocniej zaciskam zęby płacąc ZUS.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz