poniedziałek, 23 września 2013

Tutorial dotacyjny, czyli: jak w niespełna rok pożegnać się z dzieciństwem?

Czasami czuję się jak wybranka losu gdy opowiadam o tym, jaka byłam dzielna zakładając firmę. Bywam superbohaterką gdy dodaję, że dostałam dotację. Prawda jest taka, że olśniło mnie w ostatniej chwili. Parę dni wątpliwości więcej i pozamiatane. Dla wszystkich ciekawskich, jak się to robi, mały tutorial i czasomierz.

A było to tak.
Rok temu pomyślałam, że w zasadzie to chyba najwyższa pora, żeby pomyśleć o dotacji. Z tą myślą wylądowałam w Łódzkiej Agencji Rozwoju Regionalnego (jak na to wpadłam, naprawdę nie pamiętam). Poszłam, przedstawiłam swój pomysł, pani najpierw zaproponowała mi kredyt na działalność (taka tam, procedurka), zachichotała pod nosem, gdy dowiedziała się, że to „znowu branża ślubna”, bo podobno ostatnio „same takie” - niemniej jednak wyszłam z ŁARRu całkiem dobrze poinformowana. I wtedy upolowałam sobie Szansę na Biznes.

Procedura ruszyła. Od października zaczęłam głowić się nad tym, jak dobrze sprzedać swój biznes żeby ktoś to kupił. W grudniu 2013, dosłownie rzutem na taśmę, złożyłam formularz kwalifikacyjny. Rzut spowodowany był moimi wątpliwościami, czy na pewno dam radę, czy to dobry pomysł, a tak w ogóle, to po co mi to wszystko. Kilka dni przed deadline'm przyjęłam postawę ryzyk – fizyk, złożyłam dokumenty, wcale nie wierząc w to, że cokolwiek z tego wyjdzie. Przyznaję się: tak, zrobiłam to dla świętego spokoju i czystego sumienia, że próbowałam. Na początku roku poszłam na rozmowę kwalifikacyjną z psychologiem i doradcą biznesowym.

W styczniu zrobiło się już poważnie, bo znalazłam się na liście rankingowej na całkiem dobrym, szesnastym miejscu. A to oznaczało, że czeka mnie kilka tygodni szkoleń. W lutym podpisałam deklarację uczestnictwa w projekcie. Po PUP'owej akceptacji pojawiła się następna lista, a razem z nią – harmonogram szkoleń. Trzy tygodnie, dzień po dniu, pięć godzin wykładów (plus obiad). Przyszła pora na pisanie biznesplanu. Poza tym, że musiałam dokładnie streścić o co mi chodzi, nikogo nie zanudzić, to musiałam jeszcze wywróżyć sobie zarobki na najbliższe dwa lata. Jeśli moja wróżba się spełni, będę naprawdę bogata jakoś pod koniec 2014.

Złożyłam wszystkie dokumenty (papiery, papiery, papiery), deklaracje i wnioski. W tak zwanym międzyczasie czekała mnie jeszcze rozmowa z doradcą biznesowym. W czerwcu już wiedziałam, że moje życie trochę się zmieni, gdy tylko nastanie lipiec. Zarejestrowałam firmę, założyłam konto firmowe, zorganizowałam sobie poręczycieli (weksle In blanco, oczywiście) i czekałam. Magiczna kwota wkroczyła na moje konto ósmego lipca. Jeśli więc pytacie, ile to trwa – u mnie trwało 11 miesięcy. To całkiem sporo czasu, żeby oswoić się z myślą, że to już koniec dzieciństwa ;)

niedziela, 25 sierpnia 2013

Radosna, szara strefa.

Jak napisała kiedyś Krystyna Kofta, cytując nie wiem kogo: „Ludzie som różne.”
Jedni przejmują się bardziej, drudzy mniej albo wcale, a życie pokazuje, że ci drudzy zwykle są szczęśliwsi.

Jeśli chodzi o szczęście, to zdecydowanie mam nieszczęście należeć do grupy przejmujących się. Ale zarejestrowałam firmę i nagle okazało się, że to, czego bałam się przez ostatnie lata to normalny proceder dla większości świata. A było to tak.

Postanowiłam zorientować się, jak by to było zlecić coś komuś. Legalnie, z dumą, która mogła przykleić się tylko do młodego, naiwnego przedsiębiorcy dałam ogłoszenie. Że dzieło, że umowa, płatność taka i taka, a tyle podatku. Wszystko na pełnym legalu - w końcu po to przeszłam na jasną stronę mocy, żeby nareszcie przechodzić obok urzędu skarbowego bez tego dziwnego uczucia trwogi pomieszanej ze szczerym żalem prosto z serca.

Zgłosiło się kilkanaście osób. Już wiem, do czego służą macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, płatne staże, bezrobocie. Niby oczywiste, ale zawsze to inaczej doświadczyć tego osobiście. Okazuje się, że moje obawy związane z szarą strefą to pikuś w porównaniu z tym, jak zaawansowane przedsiębiorstwa domowe prowadzi się na lewo. „Małe” manufaktury prosperują całkiem klawo, i to wcale nie w piwnicach, ale w zdrowo wyglądających mieszkaniach za chore pieniądze. Szara strefa ma mnóstwo odcieni. A w szarym każdemu do twarzy.

Choć z drugiej strony, gdy czytam, że ustawodawca nie przewidział kobiet przedsiębiorczych – takich, co to mając firmę pracują na etacie - to przestaję się temu dziwić i coraz mocniej zaciskam zęby płacąc ZUS.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Światła idea a ciemność


Kiedy już wpadniesz na genialny pomysł na biznes, dla własnego komfortu lepiej od razu zacznij się zastanawiać, jak opowiesz o tym innym, i czy w ogóle da się to wyrazić słowami. Przekazanie światłej idei na spontanie może sprawić Ci zawód. Później będzie Ci przykro i głupio, że jarasz się wypalonymi pomysłami.

Przemyślenie sprawy z pewnością uchroni Cię przed paraliżującą konsternacją, gdy dostrzegasz w oczach rozmówcy ‘nie’, albo, co gorsza, słyszysz w zamian ‘aha’, po czym następuje rychła zmiana tematu. Naprawdę, już bezpieczniej być nakręconym napaleńcem, niż wątpiącym amatorem kreatywnych konceptów.

Mnie opowiadanie o biznesie wychodziło różnie. Teraz już potrafię wstępnie oszacować, na ile mój rozmówca może być zainteresowany tematem i czy w ogóle jest sens wchodzić w szczegóły. Moja 85-letnia babcia wyraziła więcej entuzjazmu na hasło „sklep internetowy, design ślubny” niż niejeden młodzieniec. Że nie każdy musi się cieszyć jak ja – to wiem, ale pobłażliwe traktowanie wymaga mosiężnego kontrataku pewności siebie.

Moje wpadanie na pomysł niewiele miało z wpadaniem wspólnego, idea kiełkowała tygodniami zanim pomysł się wyklarował. Krążenie wokół tematu ślubu różnym osobom przywodziło na myśl różne pomysły. Ponieważ z natury jestem przezorna, postanowiłam zostawić swój pomysł w domu i nie zapeszać. Ostatecznie udało się zebrać wszystko w jednym miejscu – to, co potrafię, to co lubię i to co chciałabym robić, wszystko to oprawione w ramki POKL 6.2.

Jeżeli planujecie ślub, niekoniecznie swój, możecie już podnieść rękę do góry, bo lada chwila będziecie moim targetem i prędzej czy później Was znajdę ;)
Postawiłam sobie za cel zmienić polskie podejście do ślubu. Zamysł jest taki, by w jednym miejscu zgromadzić wszystko to, czego do szczęścia (w obliczu ślubu swojego lub obcego) potrzebują osoby z zamiłowaniem do pięknych rzeczy. Osowieję ze szczęścia, jeśli się uda. Z radością zapraszam na fanpage ;-)




poniedziałek, 29 lipca 2013

Prawa strona mocy


Legenda głosi, że po skończeniu studiów człowiek powinien zasiąść do stworzenia swojego profilu absolwenta. Ja z dwojga złego zdecydowanie wolę swój lewy profil. Mimo to postanowiłam raz na zawsze zerwać z pracą na lewo i przejść na jasną stronę mocy.

Swój brak zainteresowania tworzeniem CV i uzasadnianiem w listach motywacyjnych, jaka to jestem wspaniała i jak cudowny jest mój przyszły pracodawca, ostatecznie wyraziłam bezpośrednią wizytą w urzędzie.

Bałam się, ale to nic strasznego, chociaż każde dziecko wie, że generalnie urzędy nie są miejscami hołdowania sympatycznym relacjom. Dostałam numerek, zapukałam do właściwych drzwi i znowu poczułam się jak mała dziewczynka, gdy urzędniczka na dzień dobry rzuciła mi spojrzenie mówiące „nie będę się do niej odzywać, bo i tak nie zrozumie”. Pani okazała się jednak miła, bo odezwała się do mnie aż dwa razy, w tym raz była nawet milutka, bo zrobiła błąd w przepisywanym na komputer formularzu. W efekcie wyszłam z urzędu pomyślnie zarejestrowana.

Od czterech tygodni mam najlepszą na świecie szefową, chociaż nie powiem - bywa zrzędliwą kwoką, której nic nie pasuje i wszystko jest za wolno, za późno, za mało. Wtedy mam ochotę sprzedać jej kopa i rzucić tę robotę.

Jestem zatem dobrze zapakowanym trzypakiem: sterem, żeglarzem i okrętem. Firma nazywa się Allure, a pieczątka* z napisem „Maja Urbańska Allure” to dowód na to, że gdy człowiek wystarczająco długo upiera się przy swoim, to może i coś z tego wyjdzie. Droga do tego żeby było, jak jest, nie powiem - była długa i stresująca.

Mam nadzieję nie popełniać karygodnych błędów i nie lądować co chwila na plecach a jeśli już, to mam nadzieję że ktoś wyciągnie z tego lekcję dla siebie. I właśnie po to jest ten blog.

*Prawda jest taka, że pieczątki jeszcze nie mam. To jedna z tych drobnostek, o których tak bardzo chcę pamiętać, że aż zapominam.